[SZTUKATER.pl]
Przyzwyczajenie to druga natura człowieka, i może się okazać, że zwiedzie nas ono i damy się podejść. Trochę tak też stało się ze mną w przypadku dzisiejszej książki. Wielbiąc Tyrmanda za jego wielki kunszt obserwatorski i tożsamą zdolność do ubierania owych spostrzeżeń w słowo pisane, zaufałam książce będącej przedmiotem poniższej recenzji. Tymczasem dotychczasowe moje doświadczenia z Autorem (nie jakieś wielkie, albowiem tylko dwa)pozwoliły mi pochopnie przypuszczać, że i tym razem (do trzech razy sztuka)padnę „ofiarą” arcyciekawej historii. Opowiadania, gwoli ścisłości. Atu niespodzianka.
Zapiski dyletanta nie skrywały drugiego dna w tytule i pozostały do końca owymi zapiskami. A to oznacza, że forma książki ma bardziej dziennikarski charakter. Nie kronikarski,ale właśnie dziennikarski. Różnica to chociażby taka, że kronikarz przedstawia fakty bez ich wartości ocennej. A u Tyrmanda Stany Zjednoczone Ameryki Północnej są nieustannym przedmiotem ocen, uznania i krytyki. Niekoniecznie w tej kolejności.
Akcja wartka jest o tyle, że gro zapisków ma formę krótką,wręcz kilkunasto-linijkową. Są i takie na linijek dosłownie parę. Ale nie brakuje również wynurzeń dłuższych, jak chociażby ogląd na „nową rozwiązłą lewicę”, której Tyrmand poświęca strony 52-56.
I mam wrażenie również, że w tej właśnie książce mocno widać to jaki Tyrmand był prywatnie. Zdradzając swoje opinie o tym co widzi, co go w tych zastanych obrazkach drażni, a czemu należy się przyglądnąć z uznaniem,odkrywa także nieco prawdy o sobie. Nie zawsze podobała mi się owa prawda,albowiem jest bardzo śliska granica między mizoginem a kobieciarzem… i momentami miałam wrażenie, że słabość do płci pięknej, o której wielokrotnie się mówi przy okazji nazwiska Tyrmand, balansuje na tej cienkiej linie „demarkacyjnej”. Są także momenty dwuznaczne, w sensie takim, że można Autorowi przytknąć etykietek kilka. Ot chociażby ten ze strony 32:

„W samolocie pytanie: co sądzę o kobietach? Ja, że onich nie sądzę. Ja je lubię, ja je kocham. „Ale – nalegano – musi pan miećjakieś zdanie. Każdy ma”. „Racja – przyznałem. – Tyle, że ja, gdyzaczynam myśleć o kobietach, przestaję je kochać, a nawet lubić”.
Absolutnie nic nie zarzucam Autorowi tym fragmentem,albowiem analogicznie mam z mężczyznami. Lubię ich (z tym kochaniem to się jednak powstrzymam), ale jak zaczynam o nich myśleć, to mi nierzadko tej sympatii nie starcza…
Mniej jest również owego wysublimowania językowego, o którym wspominałam przy okazji recenzji książki „Filip”. Zapiski dyletanta są mniej „ogładne”. Zdradza Autor momentami swoje rozdrażnienie, nie patyczkuje się z wytykaniem nieoczywistości. Są i takie fragmenty, które trącają filozoficznymi – by to współcześnie ująć – rozkminami (pardon). Można to odnaleźć chociażby we fragmencie, w którym Autor definiuje i równocześnie rozróżnia dandysa od hippisa (str. 53).
Wiele z uwag Tyrmanda jest aktualnych po dziś dzień, i nieco zabawne staje się wyobrażenie, z jakim bogactwem różnic kulturowych przyszło się skonfrontować Tyrmandowi podczas jego pobytu w USA. Te są zadziwiające nierzadko współcześnie, a o ile więcej wiemy o tym kraju pełnym sprzeczności. Książka odbiega mocno od pozostałych publikacji Tyrmanda, ma kompletnie inny charakter. Niezmienne jest natomiast jedno: olbrzymia elokwencja, którą Autor nadrabia ewentualne niedostatki fabuły. Ta bywa bowiem nużąca… no chyba, że czytelnik jest skory do rozłożenia rewolucjonizmu na czynniki pierwsze.
W całokształcie książka jest intelektualną ucztą, ale do dawkowania i niekoniecznie dla szerszego grona odbiorców.
Ocena prasowa: 4.5.