[SZTUKATER.pl]
Akcja powieści toczy się w Darłowie i obejmuje trzy dni. Jakkolwiek trzeba wybitnie wprawnego czytelnika, żeby nie zatracił rezonu i nie pogubił się w tej przestrzeni czasowej. Książka jest mocna „gadana”, ale nieuczciwe byłoby zarzucić jej przegadanie. Tak naprawdę to mocno niepozorna publikacja. Ani nie jest szczególnie zasobna w strony, ani akcja nie jest szczególnie wartka (chyba nawet to „szczególnie” można usunąć z poprzedniego zdania), ale ma w sobie to magiczne coś, co wciąga. Niewątpliwie jest wspaniałym przykładem na to jak mocno zmienił się język przez ostatnie lata. Tyrmand przenosi nas w czasy dobrej konstrukcji zdań, inteligentnych dialogów bez zbędnego omaszczania nowomową. Pod tym względem niewątpliwie książka jest ucztą. Smakowitą. Ale napisana jest też bez zbędnego zadęcia, co powoduje, że na pierwszy rzut oka jest zwykła, żeby nie powiedzieć przeciętna. Tymczasem dialogi są zabawne, bohaterowie „jacyś” i nawet senne Darłowo (pardon!) wzbudza sympatię. Nie ma tutaj trzepotania rzęsami, rozmowa jest śmiała, ale taktowna. Lektura takiej gierki słownej i „chciałabym-boję się” w przypadku Tyrmanda bawi i wciąga. Pozbawiona jest nudnej narracji. Wszystkich bohaterów poznajemy już na początku – nie ukrywam, że miałam moment zagubienia kim jest Leter, a kim Stołyp, albowiem w pewnym momencie schodzą oni na drugi plan. Natomiast ledwie kilka stron i ponownie odzyskałam rytm tej opowieści.
Autor wspaniale roznieca napięcie, a równocześnie udało się Tyrmandowi uniknąć łzawego nadmorskiego romansu. Główna bohaterka – niby kobietka, niby kokietka – ale charakter ma i potrafi bardzo zaskoczyć czytelnika. Jej książkowy adonis – Nowak – pokazuje z kolei miękkie oblicze racjonalnego i rzeczowego faceta. Autor wodzi czytelnika za nos po meandrach tej znajomości i w momencie, gdy wydaje się nam, że już będzie ten moment, kiedy możemy wypuścić powietrze – musimy obejść się smakiem. Akcja zmienia obrót. Natomiast wszystko to (romansik, akcja, główny wątek) jest takie mimochodem. Wątki nie przytłaczają się, historia skarbu akompaniuje letniej przygodzie nadmorskiej. Niby element dotyczący zaginionego skarbu schodzi na dalszy plan, ale w newralgicznych momentach Autor sprowadza czytelnika na ziemię przypominając o wątku źródłowym dla całej znajomości bohaterów. A ci toczą ze sobą grę w kotka i myszkę, bawiąc i momentami również irytując czytelnika. To trudny zabieg, żeby wyłapać proporcje pomiędzy ciekawością i irytacją. Zachowanie tejże pozwoli z jednej strony wciągnąć w fabułę, a z drugiej eliminuje element oczywistości. Sztuka godna mistrza, a Tyrmandowi się to udaje. Kilkakrotnie. Historia naprawdę smakowita. Książka w sam raz na wakacyjny weekend. Na tyle interesująca, że zachęca również do oglądnięcia filmu, który powstał na jej kanwie.
Niewątpliwie tą książką Tyrmand zachęcił mnie do lektury innych przykładów jego twórczości. Jest w nim coś z minionej epoki, coś wiecznie żywego. Tyrmand pokazał też jedną ważną rzecz – nie trzeba spisać opasłego tomiska na 480 stron (najlepiej, gdy jest to jeszcze jeden z x tomów), żeby czytelnik zasmakował w prawdziwej historii, ciekawej fabule i poznał postaci z charakterem. To niepozorna historia. Na pierwszy rzut oka mdła i o niczym. Ale po drugim wdechu wskakuje się na jej tory i odbywa tę dziwną podróż z jej bohaterami. Mnie Tyrmand do siebie przekonał. Ta książka ma to coś. Jest nieoczywista. Zachęcam. Oceniam na 5.