Nadrabiając zaległości recenzenckie, bo wiem że je mam —> przepraszam, podsyłam też krótką notkę o pewnej nieoczywistej i mało znanej książce. 

W ramach rekompensaty coś, o czym głośno nie było, a nad czym warto się pochylić.
Co prawda, objętościowo, jest to bardziej utyta nowelka, ale na taki piękny dzisiejszy dzień w sam raz. Zwłaszcza, że dotyczy jesieni. Tej życia, chociaż narracją raczy nas 35-letni młodzian.
Nieoczywistości życiowe bywają ciekawe, zwłaszcza, jeżeli są okraszone tożsamym poczuciem humoru. I tak też się dzieje w „Szczęśliwych Dniach” Laurenta Graffa. Fabuła jest spokojna, ale w całościowym ujęciu zabawna, lecz niech to Was nie zmyli. Opowieść toczy się w domu spokojnej starości, do którego wprowadza się – w roli pensjonariusza – młody, zdrowy mężczyzna.
Ta krótka historia wymaga dystansu, a w finalnym rozrachunku zmusza do refleksji.
Bo chociaż jest tu, a może raczej bywa zabawnie, to widmo utraty pełnej kontroli nad swoim życiem (nie tylko w sensie prawnym, ale też na poziomie mentalnym) nie ma w sobie absolutnie nic wesołego. Taka perspektywa bardziej przygnębia i odstrasza, niż rozczula i mami. Ale w otoczeniu osób szanujących te niedomagania, zdolnych do empatii i cierpliwych, to mogą być właśnie takie szczęśliwe dni, nawet jeżeli tylko pozornie. Ale życie jest przecież grą pozorów, czyż nie?
„(Dzieci) Próbowały już kolejno zabierać go do siebie i za nic nie chce powtarzać tego doświadczenia. Jest tu szczęśliwy za żadne skarby nie opuściłby swojego azylu” (str. 44).
Wyd. W.A.B. 2009
Stron: 125
Przekład: Jacek Giszczak