Chociaż historia, którą opowiada Jenny Nordberg jest intrygująca i egzotyczna (a przez to ciekawa), książka napisana jest dość topornie. Ciśnie mi się na usta określenie: pamiętnikowo… jakkolwiek nie są to zapiski czy też wycinki z dziennika. Konstrukcyjnie jest to reportaż – wybaczcie – pełną gębą. Zdecydowanie in minus jest umieszczenie wyjaśnienia przypisów z tyłu książki. Często odnośniki zawarte są w takich miejscach, w których (zwłaszcza dla kogoś spoza kultury afgańskiej) naturalny jest odruch szukania rozwinięcia, dodatkowej informacji. A tu trzeba gdzieś przekartkowywać, dopasowywać rozdział do przypisu… nie, nie, nie. Źle. Szczęśliwie sama historia broni się.
Bacza pusz. To nobilitacja… to brama do świata, w tym zabawy, do dzieciństwa i wolności. Ale to także cena, którą przyjdzie zapłacić z opóźnieniem. Natomiast dla wielu to gra warta świeczki… Trudno było mi jednoznacznie opowiedzieć się za albo odpowiednio przeciw temu zwyczajowi. Z jednej strony sama – będąc dziewczyną – chciałabym mieć szansę być bacza pusz… z drugiej strony wiem, że nic co potem, nie byłoby takie samo. Na pewno przeraża mnie nie tyle fakt, że są jeszcze takie kultury; ale nie mogę ogarnąć rozumem tego, że w ramach jednej płci (matka-córce) można tak mocno tłamsić drugiego człowieka… na zasadzie „ja przywykłam, przywykniesz i ty”. Nie rozumiem, nie zrozumiem i rozumieć nie chcę tradycji, która człowieka (pardon! kobietę) nakazuje traktować gorzej niż muchę. A jeszcze mniej rozumiem to, że ludzka podłość broni się jako „tradycja”.
Dlatego przypisy mogą być, może ich nie być; może być i toporna forma… prawda tej książki i opowiedzianych w niej historii, broni się sama.
Leniwce: 4.5